Internet nie tylko błyskawicznie wpasował się w medialny ekosystem, ale zmienił też sposób funkcjonowania starszych środków przekazu. Najlepiej widać to dziś chyba na przykładzie telewizji.
W najnowszym wydaniu „Polityki” znalazł się poświęcony „drugiemu życiu” zagranicznych serii telewizyjnych tekst, autorstwa Mateusza Halawy i mojego. Opisujemy w nim zjawisko, które jak wydaje się zmienia oblicze piractwa w Polsce. Hitem wśród ściąganych z sieci produkcji nie są już muzyka ani filmy kinowe, ale właśnie seriale. Funkcjonujemy w świecie, w którym wstając rano możemy uruchomić ściąganie nowego odcinka „Prison Break”, który kilka godzin wcześniej miał premierę w amerykańskiej telewizji. Wieczorem prawdopodobnie będą już na nas czekać także polskie napisy. A jeśli kiepsko sobie radzimy z internetem, zapewne znajomy ze szkoły lub biura chętnie sprezentuje nam płytę z całym sezonem.
Podczas konferencji Kultura 2.0 Wojciech Orliński słusznie złościł się na słabą ofertę polskich kin, zauważając, że seansu kinowego nie kupi przez internet ani nie ściągnie z sieci peer-to-peer. W wypadku serii telewizyjnych sytuacja wygląda inaczej, bo odbiór w przestrzeni prywatnej jest dla nich naturalny, a techniczna jakość internetowej oferty wyższa od ogólnodostępnego standardu. Dlatego ludzie ściągają (coraz lepsze zresztą) seriale z sieci. Problem nie dotyczy tylko tradycyjnie „piracącej” Polski, ale wszystkich państw, do których nowe produkcje docierają ze znacznym opóźnieniem. W grudniu głośno było o tym, że wg badań Uniwersytetu Sydney, aż 53% Australijczyków ściąga seriale telewizyjne z BitTorrenta. I choć wyniki te trudno uznać za reprezentatywne – ankietę przeprowadzono na stronie stacji telewizyjnej, a więc wśród osób korzystających z internetu i interesujących się telewizją – wyraźnie widać, że problem nie jest marginalny. Chcecie, byśmy miesiącami czekali na serię, o której już dziś jest głośno w internecie? Poradzimy sobie sami! Pisał o tym niedawno serwis BBC – szacuje się, że pojedyncze odcinki amerykańskich seriali ściągane są na całym świecie w milionach kopii.
Taka sytuacja stawia nowe wyzwania dla prawa. Oczywiście można stwierdzić, że wszyscy ludzie, którzy ściągają seriale z sieci są przestępcami. Trudno jednak uwierzyć, że amerykańskie stacje telewizyjne złożą pozwy przeciwko milionom ludzi. Równocześnie trudno nie zauważyć – choć jest to stwierdzenie wciąż kontrowersyjne – że sieciowe piractwo pełni funkcję marketingu wirusowego, potęgując zainteresowanie także legalną ofertą stacji telewizyjnych. Przywodzi mi to na myśl opisany w „Kulturze konwergencji” Henry’ego Jenkinsa przypadek japońskiej animacji, którą w USA wypromowali właśnie piraci. Dziś jest to gigantyczny rynek, z czego korzystają producenci, przymykający wcześniej oko na bezprawne korzystanie z ich własności intelektualnej. Dlatego też chyba amerykańskie stacje nie reagują tak nerwowo, jak wytwórnie płytowe czy studia filmowe. Pewnie sprawa jest dla nich o tyle mniej drażniąca, że z założenia zarabiają na reklamodawcach. Tylko jak zmusić internautów, by nie wycinali reklam? Może ostrzejszy product placement? A może odpowiedzi udzieli Skype TV?
Trzeba znaleźć wspólny mianownik dla interesów producentów i możliwości, jakie konsumentom daje internet. „Drugi obieg” seriali to chyba dobry przykład umocnienia pozycji tych drugich – stacje telewizyjne coraz częściej odchodzą od modelu „poczekaj dwa lata i kup drogie DVD”. Jako jedyny oprócz emisji telewizyjnej sposób redystrybucji wydaje się on bowiem nie do utrzymania. Chciałbym, żeby ktoś wymyślił sposób rzetelnego oszacowania, ile producenci i stacje telewizyjne tracą na popularności seriali w sieciach P2P. Bo jeśli chodzi o konsumentów, to nie mam wątpliwości, że nikt nie traci (najzagorzalsi fani i tak kupią za kilka miesięcy box DVD), a korzystają wszyscy – nie tylko internauci. Kanapowe lenie mogą obejrzeć ofertę zagranicznych stacji już w kilka miesięcy, a nie jak to jeszcze niedawno miało miejsce, w kilka lat po ich światowej premierze.
7 lutego o godz. 15:33 464
pewnie nic nie tracą – raczej zyskują bo seriale w drugim obiegu ogląda cały świat i lokalne (krajowe) telewizje szybko wyczuwają co w sieci jest popularne i co na pewno chwyci tez w telewizji – i kupują od producentów odcinki. Internet to rodzaj beta testu 😉
7 lutego o godz. 15:46 465
Dwie rzeczy wydają mi się ciekawe – dziś jest jeszcze tak, że istniej 70% Polaków, którzy serial obejrzą dopiero wtedy, jak zaserwuje go któraś stacja telewizyjna – nie dla nich rozkosze internetu. I pewnie tylko dlatego ma sens pokazywac w telewizji seriale z kilkuletnim opóźnieniem.
Po drugie, można oczywiście wyobrazić sobie, że gdy studia i korporacje przestaną bać się internetu, gdy poprawi się jeszcze trochę technologia i będzie można na dobre rozkręcić internetowe sklepy wideo (powinienem napisać ‚wypożyczalnie’ – tak zdaje się mają nazywać się owe sklepy, by nikt nie obruszał się, że ściąga plik, który mógłby zostać w jego komputery na wieki, ale który zniknie po tygodniu z powodu jakiegoś zabezpieczenia) – to wtedy pojawi się alternatywa dla ściągania seriali z sieci p2p.
Tylko będzie ona musiała konkurować z sieciami p2p – czymś innym niż ceną, która będzie gorsza od zerowej. I mam wrażenie, żę średnio jest czym konkurować… To w miarę oczywiste. Ale zastanawiam się, na ile silny będzie czynnik kulturowy – fakt, że wielu internautów przyzwyczai się do korzystania z darmowych sieci p2p – z rutyną ciężko walczyć… Przekonuje mnie też argument, że ludzie wychowani na abonencie telewizyjnym w pewnym sensie wierzą, że płacą za internet (płacąc za dostęp do niego).
7 lutego o godz. 17:13 471
Alek > I mam wrażenie, żę średnio jest czym konkurować?
Otóż jest:
1. Jakością przygotowania pliku
2. Bardzo wysoką i stabilną szybkością transferu
3. Możliwością obejrzenia odcinka w transmisji strumieniowej, dzięki czemu nie trzeba będzie czekać aż się ściągnie.
Jeśli taka oferta byłaby jeszcze objęta umiarkowaną miesięczną opłatą abonamentową – sukces murowany.
Nie dojdzie do tego szybko. Wielkie media niszczy pazerność. Chcą zarobić więcej niż w czasach kaset VHS i płyt DVD. Sprzedawać to samo po 10 razy. I to się mści.
8 lutego o godz. 1:40 485
„[…] przypadek japońskiej animacji, którą w USA wypromowali właśnie piraci […]”
Niezupełnie można to piractwem nazwać – piractwo to potoczne określenie na osoby/firmy które trudnią się sprzedażą materiału do którego nie posiadają praw. Pozostałe indywidua udostępniające nieodpłatnie określonym osobom materiał korzystają z zagwarantowanego w prawach autorskich dozwolonego użytku (‚fair use’). W innym wypadku pożyczając koledze książkę, o której sądzę, że jest dobra, zostałbym piratem. Tudzież użyczając mojej ulubionej, legalnie nabytej płyty do przesłuchania. A za to nikt nikogo prawnie nie ściga. Za to ogólny trend w prawie autorskim doprowadzi niedługo do sytuacji, że jeśli świeżo zakupiony nośnik włożę do jednego z moich odtwarzaczy, to w innym jego odtwarzanie będzie nielegalne.
Japońska animacja została rozpowszechniona w podobny sposób, w jaki były tworzone solidarnościowe periodyki w latach 80, w taki sam sposób jak różnego rodzaju fanziny itp. Z resztą do tej pory istnieją grupy przybliżające anime widzom z innych kręgów kulturowych i cechą wspólną tych grup jest zalecenie, które kierują do widzów:
Ten materiał jest udostępniony dla ciebie za darmo, i możesz z niego korzystać tylko jeśli na twoim terytorium nie ma licencjonowanego dystrybutora tego materiału.
Następnie zaś zwykle można przeczytać: jeśli podoba ci się ten materiał i masz możliwość nabyć go legalnie – zrób to.
W tym wypadku działa zasada, iż jeśli coś ci się podoba, drogi odbiorco treści, to przekaż wynagrodzenie jej twórcom. W podobny sposób licencjonowane jest oprogramowanie typu shareware.
Telewizje po prostu korzystają z takiej formuły, bo wiedzą że więcej da się zarobić na zachęconym do zakupu oryginału widzu (dodatki, ładne opakowanie) niż na zniechęconym i wystraszonym (pozwy o naruszenie praw autorskich).
8 lutego o godz. 10:07 493
RomeoAD, z tym dozwolonym użytkiem nie do końca tak jest. W Polsce możesz pożyczyć znajomemu książkę, ale nie możesz już udostępniać w sieci nieznajomym jej skanu – albo np. odcinka jakiegoś anime. Można być „piratem” dystrybuując treści bez zgody autora, nawet nie dla zysku.
Co więcej, konstrukcja dozwolonego użytku bywa w innych krajach mniej liberalna i np. w Anglii z tego co wiem nie wolno tworzyć kopii na własny użytek – a biblioteki nie mają zagwarantowenego, tak jak u nas, dozwolonego użytku publicznego, który pozwoliłby im tworzyć kopie archiwalne.
Do tego w USA, o którym wspomina Mirek, zasada „fair use” jest skonstruowana zupełnie inaczej niż nasz dozwolony użytek.
9 lutego o godz. 0:08 513
Oczywiście większość ludzi dostrzega różnicę pomiędzy kimś, kto zarabia na sprzedaży nielegalnych kopii, a fanem który rozpowszechnia je „dla idei”. Niestety z punktu widzenia producenta różnica nie jest już tak oczywista, bo w obu wypadkach ludzie korzystają z jakiegoś IP nie dając zarobić wytwórcy. Oczywiście mogą oni spojrzeć na to różnie – w „Kulturze konwergencji” Jenkins przeciwstawia restrykcyjną postawę amerykańskich koncernów producentom japońskim i dowodzi, że Japończycy dobrze na tym wyszli.
Co do polskiej sceny anime to mam mieszane uczucia, bo z jednej strony jest to środowisko mocno zaangażowane, z drugiej – kolejne pisma o tej tematyce w naszym kraju bankrutują, a choć firmy takie jak IDG wydają za grosze legalne kopie naprawdę topowych serii, to nie zauważyłem, żeby ktoś np. pousuwał pliki z napisami z sieci. Więc nie do końca wierzę, że gdy do polskich kiosków trafia jakaś seria w cenie 19,99 za płytę, to fani solidarnie wyrzucają piraty i kupują legalny produkt. Co nie znaczy, że jestem fanem akcji takich jak robił Gutek Film… Reasumując: sprawa jest skomplikowana i chciałbym tylko, żeby nie pomijać interesów producentów i dystrybutorów, co w internetowych dyskusjach zdarza się nader często. A przykłady seriali telewizyjnych wydają się o tyle interesujące, że producenci nie reagują tu tak nerwowo, jak branża muzyczna czy Hollywood. Może więc jest szansa na jakiś sensowny kompromis.
A w Polsce sieć ani napisy chyba jednak nie szkodzą specjalnie, skoro „Prison Break” w Polsacie obejrzało 7 milionów widzów. Ciekawe, jak wyglądałaby ta liczba, gdyby nie internetowe zamieszanie wokół serii. Ja osobiście stawiam, że byłaby niższa.
9 lutego o godz. 9:58 522
Witam
Jestem świeżo po lekturze artykułu z Polityki i chciałbym się również podzielić kilkoma uwagami dotyczącymi moich przemyśleń na temat P2P.
Wydaje mi się, że warto na początek zastanowić się nad terminem ,,piractwo”. Ja mam akurat do czynienia z książkami. Jakiś czas temu jeden z moich kolegów badał jak wygląda sytuacja eksiążek w serwisach P2P. Ograniczę się może do jednego najciekawszego moim zdaniem przykładu. W sieci możemy znaleźć bardzo dużo nielegalnych skanów książek wydawnictwa Helion. Z drugiej strony to wydawnictwo nie przestrzega prawa związanego z przekazywaniem jednego egzemplarza każdej książki do bibliotek posiadających prawo do tzw. ,,egzemplarza obowiązkowego”. Wiem, że nie można porównywać, czy tłumaczyć łamania prawa innym łamaniem ale coś w tym jest. Dlaczego użytkownicy mają go przestrzegać skoro nie przestrzegają go tak wielkie i znane wydawnictwa jak Helion. Z drugiej strony, w 2006 r. uczestniczyłem w ciekawej gdzie jedna z sekcji dotyczyła zastosowania nowych mediów w archiwizacji informacji- dóbr kultury (bardzo podobny do dyskusji prowadzonej w ramach konferencji – Kultury 2.0…). Brał tez w niej udział pewien profesor z Ukrainy, dla którego sytuacja kiedy użytkownicy internetu zastanawiają się czy przeczytać nielegalnego ebooka czy go nie przeczytać jest bezzasadna. Kiedy spytaliśmy się go dlaczego, odpowiedział, że na wschodzie ważniejsi są czytelnicy a nie interes ogromnych firm wydawniczych.
Jeśli chodzi o seriale i filmy krążące po światowej sieci, myślę że jest to, w pewnym rodzaju znak czasu, kiedyś nielegalne kopie filmów też krążyły wśród videomanów, tyle, że były zazwyczaj kiepskej jakości – często nawet niewiele było widać ale widzowie to ogladali. Myślę, że ,,tradycyjne” P2P też już jest w odwrocie. Coraz większe znaczenie nabierają serwisy, które udostępniają video na żądanie takie jak iTVP czy ostatnie Wal Mart. Wszystko opiera się na streamingu. Innym przykładem jest serwis Peekvid.com gdzie właśnie na takiej zasadzie udostępnionych jest wiele seriali, filmów, videoclipów itp. Myślę, że wiele firm bierze pod uwagę właśnie takie rozwiązania. Ale…
No właśnie, jakiś czas temu BBC podpisało porozumienie z Azureusem – klientem sieci BitTorrent w wyniku czego już niedługo będziemy mogli pobierać na dysk swojego komputera programy tego angielskiego nadawcy. Pobieranie będzie się odbywało właśnie na zasadzie P2P.
Myślę, że nie rozstrzygniemy tego w jakim kierunku to wszystko się rozwinie. I właśnie ta niewiedza, niemożność zamknięcia w sztywnych strukturach czy ramach jest najciekawsza.
Pozdrawiam
9 lutego o godz. 10:01 523
Oczywiście w 2006 roku uczestniczyłem w ciekawej konferencji. Przepraszam za połknięcie słowa.
9 lutego o godz. 16:16 537
Uważam, że jeśli chodzi o ksiażki, to jak najbardziej powinny być one dostępne w całości lub w większej części w Internecie, i to nawet niekoniecznie w p2p, po piracku, ale legalnie na stronach wydawnictwa (ciekawa jestem czy są jakieś mocne argumenty przeciwko tej tezie?). Szczególnie pozycje naukowe powinny byc na otwartych licencjach, a juz najszczególniej te, które w Polsce nie są tłumaczone. Wiadomo, że czytanie z komputera nie jest przyjemne, a drukowanie samemu daje prawie taki sam koszt, jak kupno książki. Poza tym samo używanie papierowej książki jest bardziej sprawne, niż tej zdigitalizowanej. A jeśli komuś się spodoba dana pozycja i będzie chciał ją mieć, to i tak wiadomo, że kupi (ja przynajmniej tak mam).
No chyba, że ksiażka jest niedostępna w Polsce, nie tłumaczona. Ale wtedy tym bardziej powinna byc w necie. Dlaczego mam nie mieć dostępu do wiedzy, tylko dlatego, że w Polsce nie tłumaczy się ważnych pozycji… ?
9 lutego o godz. 20:09 543
Może dlatego, że wtedy nie zarobią autor i wydawca? 🙂
Z książkami sytuacja w Polsce jest chora przede wszystkim dlatego, że nawet największe polskie biblioteki mają żenujące zasoby. Choć pocieszające jest, że wydaje się u nas coraz więcej i w ostatnich 2-3 latach ewidentnie coś się na tym rynku ruszyło.
Szkoda, że nie ma u nas takich baz jak na wielu zachodnich uczelniach – książki udostępniane są w wersji elektronicznej, co ułatwia przeglądanie, ale nie da się tego kopiować (to nie pdf-y, lecz coś w rodzaju streamingu pojedynczych stron). Lepiej jest z czasopismami, bo wiele bibliotek ma wykupione abonamenty z zachodnich baz.
9 lutego o godz. 20:35 545
No właśnie może jednak zarobią?
Co to za przyjemność mieć biblioteczkę 200 książek w kompie? Jeśli tylko byłoby dostępne w księgarni te kilka książek które mam w wersji cyfrowej, to od razu pobiegłabym je kupić 🙂 Ale polscy wydawcy chyba niespecjalnie testują takie rozwiązania. Wszędzie podaje się przykład Wolnej Kultury, która zresztą wiadomo, że jest pozytywnym przykładem. A ciekawe jak by było np. z powieściami?
A ta opcja ze streamingiem rzeczywiście dobra.
9 lutego o godz. 23:24 548
Fakt z czasopismami jest lepiej. Ale z doświadczenia wiem, że artykuły w tych czasopismach nie są również najaktualniejsze (jeśli można się tak wyrazić). Często publikowane są już po konferencjach i sympozjach. Na bieżąco staram się przeglądać bazę Ebsco. Dużo tytułów ale artykuły są w wielu przypadkach z lat 90′. Wnioski – sami sobie odpowiecie. Jest to na pewno krok naprzód. Tylko, że polska nauka nadal pozostaje w tyle. Takie zjawisko (Kultura 2.0) w USA dawno dominuje, tak samo jak Second Life (od niedawna sam jestem jednym z użytkowników) a w Polsce? Lipa.
E. Bendyk niedawno pisał o dzielnicy łacińskiej w Paryżu. Czy w Polsce jest w jakimś mieście dzielnica ,,książkowa”? Wątpię. Liczy się biznes i tylko biznes. Nie ma miejsca na ideały. Jeśli na czymś nie da się zarobić to jest to nie warte uwagi. Na konferencji Kultura 2.0… obserwowałem dyskusję dotyczącą archiwizacji mediów (państwowych). Jedynym pozytywnym przykładem był Kuba Sienkiewicz, który z własnej nieprzymuszonej woli udostępnia swoje utwory na stronie. Inni reprezentowali instytucje publiczne i (nie obraźcie się) nie wiele mieli do powiedzenia. Myślę, że warto się odnieść do wypowiedzi, kłania się Prof. Jenkins: Nie mówimy już o interaktywnych technologiach medialnych ale o kulturze uczestnictwa. Gdy porozmawiamy z twórcami reklam, producentami mediów, osobami zarządzającymi siecią, twórcami gier, fanami, graczami, blogerami, powiedzą oni zgodnie, że konsument staje się coraz bardziej widoczny i ma coraz większy wpływ na tę nowo powstającą kulturę (myślę, że autor postu coś o tym wie ? świetne tłumaczenie).
Mam nadzieję, że Polskę również to czeka.