Dużo w ostatnich dniach myślałem o sprawie aresztowań osób związanych z serwisem napisy.org – a do wypowiedzenia się w ich sprawie zostałem nawet wywołany przez Isha! (To dla mnie nowość, zamówienia na opinię wśród czytających). Jednocześnie mam poczucie, że warto poczekać, i zobaczyć co się w tej sprawie wydarzy.
04 November: Pirate napkins, autor: markisevil. Licencja CC BY.
Na razie kilka luźnych myśli:
Trzeba tu rozróżnić winę tłumaczy od winy administratorów strony. Zapewne i jedyni i drudzy popełnili przestępstwo. Tylko w pierwszym przypadku, jak to zauważyła moja dziewczyna, „głupio, że można aresztować kogoś za poprawienie ortografii w tłumaczeniu”. Oczywiście aresztowano tłumaczy dużo „cięższego kalibru”, bo akcja była zapewne pokazowa – jak te w Stanach, gdzie łapano tysiące osób by straszyć miliony. (Jak pokazują badania dwójki amerykańskich psychologów wśród studentów, zdaje się, że niewiele to dało).
Ale jest coś absurdalnego w sytuacji, kiedy amatorskie tłumaczenie to działalność przestępcza. Zauważył to nawet przedstawiciel Gutek Film, firmy, która rok temu opowiadała się za zamknięciem serwisów z napisami do filmów:
„Jestem bardzo zaskoczony decyzją o zatrzymaniu internautów. Nie znam szczegółów tej sprawy, ale nawet walcząc z tego typu piractwem, nie wyobrażałem sobie nigdy, że będzie to rozwiązywane w taki sposób. Przestraszyłem się jako człowiek. To nie jest metoda, którą tę kwestię trzeba rozwiązywać. Trochę mnie zmroziło, że ktoś, kto kocha jakiś film i go przetłumaczy, może trafić do aresztu”.
Interesujący jest ten rozdźwięk między literą prawa (którego należy moim zdaniem przestrzegać), a intuicyjnym poczuciem poprawności / karalności pewnych działań.
Jeśli chodzi o administratora, różnica polega na tym, że najprawdopodobniej zarabiał on na obrocie tłumaczeniami. Podobno odpowiedni sprzęt i łącza kosztują, i że reklamy te koszty pokrywają. Jednak sytuacja nie jest przejrzysta, nikt nie ujawnia zarabianych sum.
Rozmawialiśmy wraz z Mirkiem kilka tygodni temu z Aleksandrem Bardem, który nazwał właścicieli Pirate Bay hipokrytami zarbiającymi na nieuprawnionym obrocie cudzymi treściami. Bard rozróżniał „amatorski” obrót wśród fanów, który artyści winni zaakceptować jako mający miejsce lub wręcz pożądany, od „komercyjnego” obrotu – którym jest działalność hubów takich jak Pirate Bay czy serwisy z napisami. Sprawa jest dla mnie o tyle istotna, że w jednym wypadku prawo penalizuje tak zwaną produkcję partnerską, a w drugim nie.
O sprawie pisze też na blogu Wojciech Orliński, przy okazji stwierdzając, że ponieważ żyje z eksploatacji majątkowych praw autorskich, to z niesmakiem patrzy na koncepcje typu „darmowa kultura” (tu pojawia się link do bloga Jarosława Lipszyca). Cieszę się, że Orliński nie użył terminu „wolna kultura”, choć zastanawiam się, czy to nie o „wolną” mu chodziło – Lipszyc raczej darmową kulturą się nie zajmuje. A wszystko to przez niefortunną dwuznaczność terminów „free” czy „libre”.
Rozróżnienie na „darmową kulturę” oraz „wolną i darmową kulturę” jest nawet ciekawe, bowiem pozwala zarysować różnicę między piratami oraz zwolennikami wspólnych dóbr cyfrowych (commons). Z mojej perspektywy piraci to radykalny ruch konsumencki kładący nacisk na legalizację darmowego dostępu do kultury – a mniej zainteresowany kwestiami współpracy, dzielenia się, itp.
Wracając do Orlińskiego i darmowej kultury – która nie musi oznaczać tzw. „piracenia”, ale także rozdawanie muzyki na lewo i prawo przez samych artystów. Myślę, że myli się on głęboko. To dość dziwne, bo jest jednym z większych znawców w Polsce kultury niszowej i wszystkiego co nowe w kulturze. Tymczasem wypowiada się niczym przedstawiciele wielkich korporacji medialnych, wierzących w kluczowe znaczenie „eksploatacji majątkowych praw autorskich”. (Pytanie tylko, po co Orliński pisze bloga?).
Chris Anderson, ten od Długiego Ogona, ogłosił właśnie temat jego następnej książki. Będzie nim „najbardziej radykalna cena rynkowa: zero„. Oraz funkcjonowanie biznesu opartego na rozdawaniu za darmo.
Anderson to ciekawa osoba, bo coraz częściej (szykując grunt zapewne pod nową rewolucyjną frazę) opowiada, że żyjemy w czasach nadmiaru różnych dóbr. Tymczasem dyskusja o serwisach z napisami krąży wokół kwestii niedoboru. Zwolennicy oglądania filmów z sieci p2p mówią: filmy są za drogie – Orliński odpowiada: mnie też na wszystko nie stać, tak już jest. A autorzy tacy jak Anderson sugerują, że niedługo dyskusje te staną się nieistotne. Oczywiście jest możliwe, że nie będą istotne w Kalifornii – a u nas nadal tak. Za takim scenariuszem przemawia ciągły brak w Polsce sklepu muzycznego online z prawdziwego zdarzenia (w tym kontekście polecam sprawozdanie z próby zakupu dwóch popularnych obecnie albumów w sklepach online przez dwóch Węgrów).
Na marginesie: Gdy piszę ten tekst, kolejny artykuł o sprawie serwisu napisy.org jest najpopularniejszym tekstem w portalu gazeta.pl. To wyraźny znak, że dla wielu osób ta tematyka jest istotna – zastanawiam się więc, czemu wszystkie tytuły polskie drukowane traktują ją po macoszemu. O nowych mediach pisze się w dziale gospodarka albo upycha je do kultury, gdzie zazwyczaj średnio pasują. A tymczasem w Guardianie stałe felietony pisze (chyba od niedawna) świetny Nicholas Carr.