Robert Sankowski w dzisiejszej Gazecie Wyborczej pisze, że w kilka miesięcy po premierze „In Rainbows” Radiohead widać już, że nie była to taka rewolucja na rynku muzycznym, jaką ją okrzyknięto („Odwołana rewolucja Radiohead”):
Minęło jednak kilkanaście tygodni, a sytuacja wróciła do normy. Już na początku października (w momencie internetowej premiery „In Rainbows”) było jasne, że zespół wyda jednak płytę także na tradycyjnym nośniku.
Jednak Sankowski myli się co do istoty tej rewolucji – nie polegała ona na tym, że Radiohead miałby wydać płytę wyłącznie w sieci – lecz na tym, że zespół posiada pełne prawa do albumu i robi z nim, co chce – np. najpierw wrzuca do internetu i zarabia ile się da, a potem sprzedaje prawa do wersji na CD wytwórni i ponownie zarabia, ile się da. A przy okazji narzuca wytwórniom swoje warunki.
Dużo istotniejsze wydaje mi się pytanie, „czy tę rewolucję da się wyeksportować” – na ile model Radiohead mogą powielić inni twórcy.
Wracając do tekstu Sankowskiego, nie zgadzam się też z cytowanym anonimowym „ekspertem branżowym”, według którego piractwo to mały problem w porównaniu z legalnym wykorzystywaniem internetu do rozpowszechniania muzyki – przez samych artystów. Oczywiście, jest to trend istotny. Ale piractwo również jest siłą niebagatelną, czego przykładem jest choćby same „In Rainbows”, dostępne na pirackich torrentach w chwilę po otworzeniu drzwi legalnego sklepu sieciowego. Wyobrażam sobie, że wśród grup warezowych toczyła się zażarta walka o tytuł tego, kto pierwszy wpuścił w sieć piracką kopię płyty… A tak naprawdę, w przypadku legalnie i swobodnie dostępnych treści trudno mówić o piractwie – pytanie tylko, czy twórca potrafi wykorzystać odpowiednio wszystkie kanały dystrybucji (łącznie z pirackimi) – np. czy Radiohead jest w stanie zaproponować dobrowolną opłatę także osobom ściągającym „piracki” torrent.
Podobnie nie rozumiem argumentu innych cytowanych przez Sankowskiego krytyków, że
wrzucając „In Rainbows” do sieci i pozwalając decydować fanom o cenie płyty, naraziła się na straty, gdy wielu internautów ściągnęło ją po prostu za darmo.
Nie rozumiem, czemu uparcie uważa się, że niesprzedany egzemplarz oznacza dla artysty stratę – przyjmowane implicite założenie, że każdy, kto ściągnie płytę za darmo kupiłby ją również za pieniądze, jest w oczywisty sposób błędne. Sam Sankowski zauważa, że wersja CD jest na pierwszym miejscu list sprzedaży – czyli wersja sieciowa nie zaszkodziła, a przyniosła zespołowi dodatkowy milion dolarów (według najbardziej konserwatywnych szacunków). Ogólnie rzecz biorąc, myślę że ocenianie średniej ceny wybranej przez internautów z uwzględnieniem wszystkich kopii pobranych za darmo jest błędem – gdyż w fałszywy sposób zaniża sprzedaż opartą na dobrowolnej wycenie. Po uwzględnieniu jedynie opłaconych egzemplarzy okazuje się, że internauci płacili średnio przyzwoite $6. Na iTunes album będzie wprawdzie kosztował 8 funtów, czyli około $16 – ale Radiohead otrzyma jedynie 14% tej sumy, czyli niecałe $2,5. (Nieco na marginesie – Chris Anderson zarzucił ostatnio Trentowi Reznorowi, że źle ocenił sukces eksperymentu, jakim było wrzucenie do sieci, na zasadach podobnych do tych zastosowanych przy „In Rainbows”, płyty Saula Williamsa).
Podsumowując: rewolucja „In Rainbows” ma się dobrze – choć warto pamiętać, że według członków zespołu nie kierowała nimi rewolucyjna chęć wywrócenia do góry nogami rynku muzycznego.
Zamiast więc, jak Sankowski, odwoływać rewolucje, lepiej ich pilnie wypatrywać – bo w 2007 roku byliśmy świadkami co najmniej dwóch: odchodzenia wszystkich majorsów od zabezpieczeń DRM oraz dalszego spadku sprzedaży płyt CD (o 15% w 2007 roku), który może być sygnałem upadku owych majorsów (o ile nie zmienią modelu biznesowego).
12 stycznia o godz. 15:28 28559
Dla uściślenia: internauci płacili za album Radiohead średnio 6$, ale tylko w grupie osób, które PŁACIŁY.
Gdy wziąć wszystkich, którzy ściągnęli nie płacąc za to plus płacących, wychodzi, że Radiohead dostało około 2$ od wydanego albumu.
Ergo, model biznesowy oparty na dystrybucji przez iTunes wcale nie jest gorszy. Bo i tak wychodzi na to samo.
12 stycznia o godz. 19:02 28574
michal_ludwik pisze: „(…)model biznesowy oparty na dystrybucji przez iTunes wcale nie jest gorszy. Bo i tak wychodzi na to samo.”
Dla kogo nie jest gorszy? Dla muzyków, twórców może nie, ale już dla kupujących jest gorszy – ponieważ muszą zapłacić więcej. Natomiast model biznesowy oparty na sprzedaży poprzez sieć pośredników jest lepszy dla POŚREDNIKÓW, którzy zarabiają niewspółmiernie wysokie (w stosunku do twórców) pieniądze.
Bez tych całych iTunów towar tak czy inaczej sprzedaje się, nabywcy płacą mniej, a cała suma płynie do kieszeni twórcy – to jest (IMO) lepszy model biznesowy.
12 stycznia o godz. 19:51 28577
Odnośnie udostępnienia „In Rainbows” na pirackich torrentach w chwili jego premiery – chciałbym wprowadzić, jeśli nie istotne to ciekawe spostrzeżenie.
W owym czasie posiadałem dostęp do dwóch największych trackerów muzycznych (pirackich torrentów): Filemp3.org i Oink.cd. O ile inne trackery o publicznym dostępie nigdy nie posiadały tak liczebnej i gruntownie zorganizowanej bazy albumów muzycznych jak trackery o dostępie zamkniętym (a w szczególności owe dwa nadmienione), to właśnie te ostatnie nigdy nie udostępniły nowej płyty Radiohead. Z moich osobistych obserwacji wynika, że użytkownicy związani z zamkniętymi trackerami znacznie częściej przywiązują wagę do ochrony własności intelektualnej niż mogłoby się wydawać. Chociaż wielu z nich ściąga i udostępnia dziesiątki tysięcy albumów, to zawsze starają się kupować, te które najbardziej przypadną im do gustu.
Czyżby piracki system wartości ?
12 stycznia o godz. 20:41 28582
„Piracki system wartości” (ładne określenie, pozwolę sobie je spiracić:) najlepiej chyba widać na soulseeku – czyli chyba najmniej reklamowanym programie p2p, gdzie zachodzi wymiana głównie plików muzycznych – (90-95% zawartości). Po pierwsze – sporą część rzeczy udostępniają sami wykonawcy, po drugie – równie sporo udostępniaja małe niszowe labele (nie netowe), po trzecie (i to jest też coś, co pojawia się regularnie na mp3blogach) – wystarczy jedna prośba od kogokolwiek o wycofanie z szerów danego albumu i bez żadnych sporów i kłótni, ten album znika (głownie tego typu rzeczy dotyczą prerelasów, plików typu advanced i tym podobnych, które wypływają wczesniej, niż album na rynku). Po czwarte wreszcie – jest to program, który od połowy lat 90 wypromował więcej kapel, niż MySpace mogłoby nawet zamarzyć – bez obrazków, bez plików dźwiękowych, bez opisów – tylko i wyłacznie szeptanką pomiędzy userami. Ze spotkań pozainternetowych ze sporą grupą uzytkowników tego programu wiem (dobra, nie jest to grupa reprezentacyjna – plus minus 50 osób) i widziałem na własne oczy, że to głównie ci ludzie podtrzymują w tym kraju istnienie sklepów z muzyka spoza radia i tv w stylu serpenta, bo to oni w 90% kupuja wystawiane tam płyty. Dla dużej grupy jest to nawet jakiś tam punkt honoru, że jesli się płyta spodobała, to się ja kupuje, nawet jesli kosztuje 50E (specyfiką soulseeka jest muzyka raczej niedostępna i mało przystępna, wydawana w małych nakładach za spore ceny).
Podsumowując – jakby na to nie patrzeć i z której strony, to własnie istnienia takich systemów wymiany podtrzymuje żywot całego pozamainstreamowego rynku muzycznego. I tak po prawdzie, to oprócz 5 majorsów z branży muzycznej i organizacji stworzonych w oparciu o metodę paranoiczno-krytyczną typu ZAIKS, nikomu więcej one nie przeszkadzają, a nawet okazują się byc przydatne w promocji i marketingu.
A z zupełnie innej beczki – na temat każdy ściągnięty plik to potencjalna strata dla wytwórni filmowej, czy płytowej. Dziś grzebałem po torrentach za czyms do oglądania na najbliższe wieczory i wypatrzyłem tracker do Gone, Baby, Gone, thrillerowatego blockbustera. Sądząc po wpływach z Box Office’a na Roten Tomatoes, film do dziś obejrzało milion osób (a jeszcze czeka na premierę w kilku największych krajach, i przyniósł 20 milionów wpływów). Według torrentowego trackera do dziś ten rip ściągnęlo 3,5 tysiąca osób (wstawiony pięć dni temu). Nawet mnożąc liczbę oglądających „piracką wersję” (z watermarkami z Miramaxu: – juz wierzę w „niekontrolowany” wyciek) x 2, daje to jakieś 7tys mniej sprzedanych biletów (teoretycznie – bo tu następuje ta sama zasada, co powyżej, czyli jesli jest dobry, to kupuje się płytę, albo w wersji full wypas, albo w wersji Pani Domu poleca). Jak dla mnie są to straty w granicach błędu statystycznego, bez żadnej zresztą gwarancji, że choć 50% tych ludzi wybrałoby się do kina. Ale szum oczywiście robić należy….
13 stycznia o godz. 12:22 28653
Właśnie oglądam Metropolis na arte z reportażem na ten temat. Wg autorów Radiohead zarobił na internetowej dystrybucji 4 miliony ?, mimo że tylko 1/3 ściągających osób za album zapłaciła. Zespół musiałby tradycyjnymi metodami sprzedać 2,5 miliona sztuk płyty, żeby osiągnąć ten wynik.
13 stycznia o godz. 12:22 28654
Właśnie oglądam Metropolis na arte z reportażem na ten temat. Wg autorów Radiohead zarobił na internetowej dystrybucji 4 miliony ?, mimo że tylko 1/3 ściągających osób za album zapłaciła. Zespół musiałby tradycyjnymi metodami sprzedać 2,5 miliona sztuk płyty, żeby osiągnąć ten wynik.
13 stycznia o godz. 12:28 28656
Ten znak zapytania to waluta euro. Ech, unicode…
14 stycznia o godz. 14:24 28738
@michal_ludwik
jeszcze raz podkreslam, nie ma sensu wliczac tych, ktorzy plyte sciagneli za darmo. „darmo” nie jest cena, nie ma z tego zysku, jest zupelnie innym modelem dystrybucji. ktory nie musi konkurowac z modelem oplacanym. a tak naprawde istotne sa liczby rzeczywiste – gdyby jedna osoba byla gotowa zaplacic w dniu premiery za plyte Radiohead np. EUR 10m, a potem rozdalaby ludzkosci, to myslisz, ze muzycy by na to nie poszli?
14 stycznia o godz. 14:45 28739
Pan Sankowski zawsze jawił mi się jako specjalista od spostrzegania rzeczy już spostrzeżonych i kalkowania popularnych wywodów. Cóż, znów ma, według mnie, rację. Żadna to rewolucja, lecz wartka woda na dziennikarski młyn. Chciałbym zauważyć, że kwestia cen nagrań jest bardzo względna. W Polsce, jeśli są odbiorcy to kupią daną płytę niezależnie od tego, czy będzie koztować 20 czy 70 PLN (zob. porażka lub raczej niewypełnione zadanie „Zagranicznej płyty w polskiej cenie”, czy nawet bilety na koncert The Cure – 170 PLN – które i tak się rozejdą). W sieci panuje zupełnie inna „higiena” obcowania z muzyką i jej zdobywania („ściągnę hurtem, wszystko, co polecili na Pitchforku, może kiedyś uda mi się odsłuchać”), ale przykład „In Rainbows” tylko ilustruje podstawowy mechanizm. Ludzie kupią tę płytę niezależnie od sposobu jej dystybuowania – w końcu to Radiohead. Fakt, uśrednianie cen nie ma tu sensu, bo kilka osób da za nagranie kilkadziesiąt dolarów, ale większość przeznaczy raptem kilka groszy.
W charytatywne zamierzenia zespołu Radiohead w ogóle nie wierzę. Są na takim etapie, że mogą pozwolić sobie na dowolną formę promocji. Dla kogo nadaje się taki model dystrybucji? Jedynie dla dobrze sytuowanych twórców. No, chyba, że uznamy, że głodni artyści są najlepsi.
„Majorsi” nie upadną, najwyżej zlikwidują regionalne delagtury. Polski oddział jednej z dużych wytwórni utrzymuje się właściwie wyłącznie z re-eksportu i zapomóg pompowanych weń z Londynu. Jeśli istniałaby wola restrukturyzacji, to proces ten rozpoczęto by już kilka miesięcy temu, tak sądzę. A macierzyste koncerny zdołąją się jakoś tam przekwalifikować; powstaną agencje o hybrydowym promocyjno-menadżerskim profilu, mega-sklepy internetowe z muzyką etc. Poza tym, wciąż będzie istniał wartościowy rynek koneserski.
14 stycznia o godz. 14:47 28740
„‚Majorsi’ nie upadną, najwyżej zlikwidują regionalne DELEGATURY”.