Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Kultura 2.0 - Cyfrowy wymiar przyszłości Kultura 2.0 - Cyfrowy wymiar przyszłości Kultura 2.0 - Cyfrowy wymiar przyszłości

8.01.2009
czwartek

Edukacja + technologia = wielki kłopot

8 stycznia 2009, czwartek,

Jeśli interesują was związki edukacji i technologii, nie możecie przegapić nowego wydania magazynu „Science”, który poświęcił tej kwestii pokaźny dział.

Tym razem nie jest to zestaw „success stories”, w których biedne dzieci pochylone nad klawiaturami korzystają z tego, że cały świat trafił pod ich palce. Już we wstępie czytamy: „technologia nie jest dla edukacji magicznym lekiem – efektowny kawałek elektroniki dystrybuowany z pominięciem kontekstu i zapewnienia wsparcia mogą zaowocować laptopem pełniącym funkcję blokady do drzwi” (w USA mianem „doorstop” określa się nieprzydatny sprzęt, przechowywany „na wszelki wypadek”). „Science” sporo miejsca poświęca więc wstydliwej, często skrywanej stronie inicjatyw edukacyjnych opartych na nowych technologiach.

Pierwszym przykładem jest amerykańska National Science Foundation, która jak się wydaje zrobiła wszystko, jak trzeba: uruchomiła program Digital Library – wielkie repozytorium opartych recenzowanych na zasadach peer-reviews materiałów, nie tylko tekstowych, ale też audiowizualnych. Przedsięwzięcie od roku 2000 pochłonęło 175 mln USD. Okazuje się jednak, że z zasobów cyfrowej biblioteki prawie nikt nie korzysta. I nie bardzo wiadomo, co zrobić, żeby to zmienić, bo potrzeby użytkowników są bardzo zróźnicowane. W podobnym tonie utrzymany jest zresztą tekst o otwartych inicjatywach edukacyjnych w sieci. Przypomina mi się dyskusja o digitalizacji bibliotek – wg jakiego klucza archiwizować i udostępniać zbory, żeby był z tego jak największy pożytek? Bo jak widać nawet zakrojone na szeroką skalę i dobrze przemyślane przedsięwzięcia najczęściej trafiają kulą w płot.

Co jeszcze można znaleźć w dodatku? Między innymi opracowanie Laptop Programs for Students, dotykające bliskiego mi tematu programów takich jak One Laptop Per Child (zerknijcie do archiwum – choćby tutaj lub tutaj). Na całym świecie, także w Polsce, jest ich prawdziwy wysyp, bo wiadomo: zmiany na rynku pracy, koniec ze specjalizacją, chodzi raczej o umiejętności rozwiązywania problemów itd., wszyscy znamy te zaklęcia. Studium w „Science” pokazuje jednak, że w wypadku dużych programów, takich jak OLPC i jemu podobne, efekty są dyskusyjne – komputery najczęściej są słabo wykorzystywane, a koszty ich utrzymania stosunkowo wysokie. Oczywiście pojawiają się plusy, ale konkluzja jest raczej gorzka (choć trudno uznać ją za zaskakującą): rozdawanie laptopów ma sens tylko jako część wielkiej reformy systemu edukacyjnego, obejmującej przedefiniowanie celów edukacyjnych, zmianę programu zajęć, sposobów oceniania i wreszcie – odpowiednie przygotowanie nauczycieli. A to znacznie bardziej skomplikowane, niż po prostu załatwienie sprzętu. Komputery nie mogą pełnić funkcji magicznego zaklęcia, które rozwiązuje problemy zacofanej szkoły, a z reguły tak właśnie są traktowane. Zresztą przywoływany wielokrotnie na tym blogu przykład OLPC pokazuje, że granica między projektem edukacyjnym a prostym „dajmy dzieciom komputery” jest cienka, zaś potencjalne efekty dzieli przepaść. To ogromny kłopot, bo przy dużej skali przedsięwzięć niuanse z reguły umykają. Bez dbałości o detale trudno jednak o oczekiwane efekty (które zresztą wypada najpierw jasno zdefiniować).

„Elastyczność komputerów czyni z nich wyjątkowo potężne narzędzia edukacyjne, ale oznacza też, że wartościowych interwencji lub programów edukacyjnych nie można realizować po prostu przez dostarczanie większej liczby maszyn” – piszą aurtorzy raportu, Andrew A. Zucker i Daniel Light. Jeśli program nauczania zakłada tylko przekazywanie podstawowych umiejętności i wiedzy, to komputer w rękach ucznia nie spowoduje jakościowej zmiany. I nie zmieni tego sympatyczny optymizm polityków obiecujących pieniądze na komputery dla uczniów, ani – całkiem fajna – reklama OLPC z Johnem Lennonem. Zwłaszcza przy sygnalizowanej już na tym blogu postawie instytucji zajmujących się edukacją (postawę tę można najdelikatniej określić mianem pasywnej).

A na koniec jeszcze tylko „credit”: choć wpis zacząłem od tego, że nie można przegapić nowego „Science”, to sam bym go przegapił, gdyby nie nieoceniony Edwin – dzięki!

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 5

Dodaj komentarz »
  1. w USA mianem ?doorstop? określa się nieprzydatny sprzęt, przechowywany ?na wszelki wypadek?

    Czyli to nasze ?przycisk do papieru?? Zawsze można sie czegoś now ego nauczyć. Swoją drogą, humorystycznie patrząc, niedługo pewnie zamiast ?zabrać dziecku cukierka? będzie się mówić ?zabrać dziecku laptopa? (pardon me, nie mogłem się powstrzymać).

  2. z nsdl nikt nie chce korzystać? dostęp do – tej olbrzymiej bazy danych – większości pozycji tej jest możliwy po zalogowaniu, czytaj często niemożliwy dla polaków. i jest płatny, nawet kilkadziesiąt dolarów za artykuł.

  3. z amerykańskiej perspektywy ta odpłatność najczęściej jest niewidoczna dla użytkowników, podobnie jak w wypadku pism naukowych – dostęp dla pracowników i studentów wykupują szkoły

  4. Oj, tytuł notki dość FUDowy. Różnie przecież bywa.
    Tego „Science” nie widziałem, ale, wnioskując po tym, co piszesz, warto zajrzeć do raportu Biblioteki Kongresu USA, która ruszyła z zasobami do ludu (http://www.loc.gov/blog/?p=394) czy do „TEDowej” prezentacji Sugaty Mitry (http://www.youtube.com/watch?v=xRb7_ffl2D0).
    Oczywiście, nie ma wątpliwości, że „rzucenie komputerów” bez reformy edukacji niewiele zmieni, ale tego znaku równości bym nie stawiał.

  5. tytuł jest oczywiście tendencyjny, ale myślę, że w Polsce zbyt często (od poziomu rządowego, do projektów NGOsów) uważa się, że na końcu tego równania zawsze pojawią się same pozytywy – stąd taka mała prowokacja