Słuchałem niedawno nagrania ze spotkania z Corym Doctorowem, który opowiadał o swojej najnowszej książce „Makers”. Mówi w nim, że cyberprzestrzeń była w gruncie rzeczy dla Gibsona metaforą pozwalającą mówić o otaczającej go rzeczywistości. I że w podobny sposób on sam traktuje drukarki 3D, odgrywające kluczową rolę w „Makers”. Opisuje fikcyjny świat, w której w naszej rzeczywistości nadal eksperymentalne urządzenia są dostępne masowo – po to, by opowiadać o lęku przed kopiowaniem treści cyfrowych, który dziś jest jak najbardziej realny.
Doctorow opowiada o wykładzie szefa British Phonographic Institute, który ostrzegał słuchaczy przed drukarkami 3D – twierdząc, że z ich nadejściem tradycyjne sektory gospodarki, bierne wobec problemów z prawem autorskim online i dziwiące się, czemu firmy online pozywają internautów, znajdą się w tej samej sytuacji: zagrożone nielegalnym kopiowaniem. Doctorow komentując tę wypowiedź stwierdził, że skupianie się na problemach z własnością intelektualną jako kluczowym skutkiem wprowadzenia drukarek 3D jest przejawem małej wyobraźni. „Będzie można przecież wydrukować sobie AK-47”, kwituje Doctorow.
Wypowiedź Doctorowa uświadomiła mi, w czym leży problem z obecną debatą o kopiowaniu i prawach autorskich. Problemem nie jest tylko niepotrzebne ściganie, karanie i kontrolowanie – dużo większym jest fakt, że ta fiksacja przesłania inne, poważniejsze skutki kopiowania. W tym skutki pozytywne.
*
Pisze o tym Mirek w wydanym dzisiaj tekście w „Dwutygodniku”, w którym opisuje wnioski płynące dla instytucji kultury z badań „Młodzi i media”:
„[…] lista problemów jest długa: prawo autorskie (i ? nie boję się tego napisać ? społeczne korzyści płynące z praktyk, które prawo w obecnym kształcie kwalifikuje jako przestępstwo)”
Taka pozytywna debata jest niezmiernie trudna – bowiem słowo „pirat”, wraz z ryzykiem chwalenia przestępców, zamyka nam wszystkim usta.
*
Tymczasem oto próbka tradycyjnego dyskursu, wzięta z artykułu „Ściągali od niego filmy w sieci. Producenci audio video szacują straty na siedem milionów”, opublikowanego w łódzkiej Gazecie Wyborczej – dobrze pokazuje, jak dominująca retoryka może wykrzywiać spojrzenie. Dla jasności: sprawa dotyczy mężczyzny, który nie dla zysku udostępnił w Sieci kilkaset filmów. Co oczywiście jest przestępstwem, ale popełnianym codziennie przez tysiące, jeśli nie miliony osób.
Bezrobotny, 40-letni łodzianin działał w sieci od maja ubiegłego roku, ale policjanci namierzyli go dopiero przed miesiącem.
(Większość osób „korzysta z internetu” lub „wchodzi do sieci” – przestępcy w Sieci „działają”)
Osoba ukrywająca się pod specjalnym „nickiem” zamieszczała na darmowym i ogólnodostępnym serwerze pliki z nowościami filmowymi i muzycznymi.
(I nagle zwykły sieciowy nick staje się specjalnym sposobem ukrywania w sieci)
W rozmowie z policyjnym specjalistą do spraw przestępczości internetowej 40-latek „udawał Greka”. Twierdził, że ściągał pliki tylko na swój własny użytek i nie robił nic złego, ponieważ nie pobierał za to opłat. Wreszcie przyznał się do wszystkiego i sam wystąpił o zablokowanie swojego konta na serwerze hostingowym.
(„Udawał Greka”! Znając stan potocznej wiedzy prawnej bez kłopotu potrafię sobie wyobrazić, że 40-letni mężczyzna nie wiedział, że robi rzecz nielegalną).
I nagle jak w krzywym zwierciadle z wymieniającego w Sieci pliki internauty robi się groźny, kombinujący i idący w zaparte przestępca. A puenta jest następująca: ZPAV oszacował szkody na 7 milionów złotych, przeliczając liczbę ściągniętych plików na taką samą liczbę płyt DVD i biletów kinowych. (Problem trochę polega na tym, że nikt nie przedstawił alternatywnej, bardziej liberalnej metodologii liczenia tych strat, choć wiele osób uważa, że prosta arytmetyka „jedno ściągnięcie = jeden stracony bilet” nie działa).
Warto byłoby napisać tym językiem artykuł nie o jednym bezrobotnym, tylko o wszystkich polskich internautach. O wielkiej, mafijnej w swojej naturze, sieci internautów chowających się za nickami, działających w różnych serwisach i udających, że nie wiedzą, jak groźnymi są przestępcami. Może absurdalność takiego obrazu Polaków by wreszcie skłoniła nas do przeformatowania debaty publicznej.
28 marca o godz. 6:34 43562
Ależ już były próby takiego nazywania „sprawy”:
„Nie jestem entuzjastą tego, żeby sobie młody człowiek siedział przed komputerem, oglądał filmiki, pornografię, pociągał z butelki z piwem i zagłosował, gdy mu przyjdzie na to ochota.”
Ale oprócz małego szumu nie wydarzyło się nic więcej.
Postulowana przez ciebie debata nie zaistnieje jeżeli nie zostanie zainicjowana przez samych internautów, a ci w pewnym sensie „wiedzą swoje” i podobnie jak ty w głębi ducha kpią z takich pismackich paszkwili i dalej robią swoje.
Druga strona natomiast nie zasypuje gruszek w popiele.
Ostatnio ubawił mnie wpis na temat koncernów które chcą „zapobiegać” dewaluacji znaczenia słowa pirat… Przecież pirat to seksowny, kierujący się kodeksem honorowym Johny Deep a nie złoczyńca wypruwający flaki załodze ukradzionego statku 🙂 http://arstechnica.com/tech-policy/news/2010/03/piracy-sounds-too-sexy-say-rightsholders.ars
Tak, to jest śmieszne, ale znowu – „my wiemy swoje” a przeciwnicy już działają